Początek za mną, zobaczymy jak pójdzie dalej. Krótko, ale raczej nie planuję tu dłużyzn. Po raz pierwszy od dawna bez pomocy bety, więc powiedzcie, czy to się w ogóle da czytać z moimi błędami. Jeśli jest tak źle jak myślę, dajcie znać, postaram się o kogoś do pomocy.
P
|
odobnie jak każdy z nas,
Vivienne Mimieux, miała
swoje drobne rytuały. Jak na przykład codzienne wstawanie piętnaście minut wcześniej
niż to konieczne, tylko po to by w spokoju usiąść przy stoliku klejonym z
jasnego drewna, wypić kawę z duża ilością cukru i mleka oraz zapalić papierosa.
Małe przyzwyczajenia, pielęgnowane przez lata.
Kambuz
łódki, od dekad służącej jej za mieszkanie, kotwicząc w wielu portach świata, w
całości obity został lśniącym drewnem, o poranku odbijającym promienie słońca
wpadające przez bulaje, sprawiając, że wnętrze wypełniało się rozbłyskami koloru ochry, nadając
mu przez to specyficzny klimat, tak bardzo uwielbiany przez właścicielkę.
Vivienne
westchnęła cicho, wypuszczając dym z płuc, wyrażając tym samym niezadowolenie z
kolejnego dnia pracy. Zastanawiała się, co jej matka powiedziałaby na to, że córka
nadal była kelnereczką w podrzędnej jadłodajni, utrzymanej w amerykańskim
stylu, jednej z tych, gdzie kawę nalewa się klientom prosto z dzbanków. Mimieux
cieszyła się jednak, że po
raz kolejny wytrwała do poniedziałku i po powrocie czekały ją dwa dni wolnego.
Skrupulatnie
unikała wzroku własnych, piwnych oczu, podczas rozczesywania splątanych
kosmyków barwy orzechów laskowych. Jak każdej nocy, cyklicznie, niczym w zegarku,
od momentu, gdy wyciągnęły ją z czarnej otchłani rozpaczy i samozniszczenia,
wizje nieznanego pochodzenia zaczęły wypełniać sny Vivienne. Przynajmniej robiły
to każdego dnia, kiedy udało jej się uchwycić resztki mglistych wspomnień.
Teraz,
opatulona ręcznikiem, po szybkim prysznicu, który zmył z niej resztki potu
pojawiającego się wraz z tymi dziwnie realistycznymi snami, nie potrafiła
odrzucić ciążącego jej wrażenia, jakoby sen miał okazać się proroczy.
Tylko
jak interpretować wizję, w której nieprzytomna,
wyłaniała się z morskiej toni, niesiona w silnych męskich ramionach? Frustrował
ją także fakt, że nie potrafiła
dostrzec twarzy wybawiciela. Obraz zawsze urywał się w momencie, gdy znajdowała
się tak blisko odkrycia, że Mimieux aż
zdawało się, że czuła drżenie
jego mięśni.
Każdorazowo, w tym miejscu mara się zmieniała —
teraz to Vivienne walczyła z całych sił, by utrzymać mężczyznę na powierzchni.
Potrząsnęła
głową, by strzasnąć z siebie resztki tego nierozumnego myślenia. Czemu miałaby
się łudzić, że jej
życie kiedykolwiek się zmieni? Przecież doskonale zdawała sobie sprawę, że miłość
i związki nie były jej pisane. Zresztą tak samo, jak w ciągu kilku minionych dekad.
Czas
okazał się dla Vivienne o wiele bardziej łaskawy niż dla przeciętnego człowieka.
Po części wynikało to z faktu, że jej fragment…
okazał się nie do końca ludzki. Ciało Mimieux dzielnie opierało się biegowi
dni, od roku sześćdziesiątego szóstego, prawie nie dając oznak upływu. Żadnej
zmarszczki, żadnego siwego pasma — zupełnie, jakby zamroziło się w wieku dziewiętnastu
lat.
Zasunęła
zamek kanarkowo żółtej sukienki — obowiązującego stroju w knajpie Pancake Place. Włosy związała w wysoki
kucyk, w przeciwieństwie do właścicielki, podskakujący radośnie przy każdym
kroku.
Zamknęła
za sobą drzwi kubryku, wychodząc na pokład skąpany w gorącym, australijskim słońcu.
Poprawiła przydeptane pięty oksfordów, po czym wsunęła na nos nieodłączne
okulary przeciwsłoneczne.
Ostatecznie
nie potrafiła sprecyzować, dlaczego postanowiła osiąść przy Port Macquarie. Może spowodował
to nieziemski widok morza rozciągającego się tuż za burtą? Może
po prostu potrzebowała odpoczynku po szumnym i gwarnym Miami? A może
chodziło wyłącznie o przeznaczenie?
Vivienne
czasami wierzyła w predestynację ludzkich losów. Jakby ktoś zaplanował całe
nasze życie, jeszcze przed jego rozpoczęciem. Wtedy Mimieux łatwiej było
funkcjonować i udawać, że wypadek
sprzed pięćdziesięciu jeden lat i tak by się wydarzył. Jakby nie do końca ciążyła
na niej odpowiedzialność. Jakby cześć winy mogła zrzucić na siłę wyższą.
Ale to przecież moja wina,
niezaprzeczalnie, myślała przemierzając keję, przyjemnie skrzypiącą
pod stopami. Wręcz nie w porządku wydawało się zrzucanie winy na kogoś innego,
ale kiedy to robiła, Vivenne łatwiej brnąć przez kolejne dni.
Już
dawno postanowiła, że krzywdy
musiały zostać odkupione, tylko wciąż nie miała pewności, czy posiadała
wystarczająco dużo siły woli by tego dokonać. W przeciwnym razie mogła
osiągnąć zupełnie odwrotny skutek i ponownie zanurzyć się na wiele miesięcy w
otchłani rozpaczy i pragnienia samozniszczenia.
Mimo
wczesnej pory, Port Macquarie tętniło życiem. Zjeżdżali się pierwsi turyści,
korzystający z ostatnich chwil niskiego sezonu. Mimieux poprawiła okulary na
nosie i szybkim krokiem wyprzedziła grupkę nastolatek w szkolnych mundurkach.
Zgodnie
ze zwyczajem, na skrzyżowaniu przy hotelu Waters
Edge, czekała już na nią Daphne, nerwowo potupując nogą.
—
Spóźniłaś się — rzuciła do Vivienne,
taksując ją znużonym wzrokiem.
— Wcale nie! Jestem perfekcyjnie o czasie! — żachnęła
się Mimieux, wysupłując z torebki kolejnego papierosa. Kolosalny nałóg stanowił
przykry skutek uboczny przeżywania młodości w trakcie lat sześćdziesiątych.
Wyciągnęła paczkę w stronę Attaway, ale ta podziękowała,
wyciągając zza ucha uprzednio przygotowaną fajkę. Vivienne nigdy nie potrafiła
zrozumieć, skąd u ludzi wziął się nawyk wtykania przedmiotów za uszy.
— Naprawdę nie wiem, jak możesz chodzić w tym po mieście… — stwierdziła nagle
Daphne, niedbałym ruchem ręki wskazując kanarkową sukienkę Vivienne. Sama miała na sobie zwiewną białą bluzkę i czarne, krótkie
spodenki, w których, co Mimieux musiała przyznać, wyglądała całkiem seksownie.
Attaway miała dwadzieścia siedem lat, silne poczucie niespełnienia, włosy w odcieniu
hebanowego brązu, prawie zawsze upięte w niedbały kok z wiecznie wysuwającymi
się kręconymi pasemkami, intensywnie niebieskie oczy, pełne usta pociągnięte
malinową szminką oraz siedmioletniego synka imieniem Robert. Bobby był jej całym
światem, równocześnie początkiem i końcem, i choć Daphne wielokrotnie powtarzała,
że niczego w życiu nie żałuje, i
niczego by nie zmieniła, za każdym razem, gdy wspominała czasy sprzed swojej
wpadki, dało się wyczuć w jej głosie nutkę nostalgii.
Vivienne zawsze starała się unikać bliższych
kontaktów, ale po tylu latach skrajnej samotności pozwoliła sobie na przyjaciółkę.
Przyjaciółka to może jedank zbyt
mocne słowo, ponieważ w Mimieux nadal tkwiło przyzwyczajenie do narzucania zbyt
dużego dystansu. Do tego umiłowanie tajemnic, uznawanych za bardziej wartościowe
niż życie, również nie wpływało korzystnie na pożycie towarzyskie.
Attaway zaczęła mówić o swoim niezwykle
wyczekiwanym urlopie, kiedy wreszcie będzie miała możliwość przez cały dzień
wylegiwać się na plaży wraz z Bobbym, a następnie płynnie przeszła do dywagacji
na temat tego, jak wielką bzdurą było mówienie, że ci, którzy mieszkają w kurortach, mają wieczne wakacje.
— Gówno prawda. To zupełnie tak, jakby ktoś myślał,
że mamy czas na to, żeby chodzić
na tę plażę! A co najgorsza, wtedy kiedy jest najładniej, my mamy najwięcej
pracy. A do tego… Wiadomo, obiad się sam nie ugotuje, ubrania się same nie
wypiorą, ani kanapki dla Bobbiego... One też się same nie zrobią! — Mocną
gestykulację zakończyła wyrzuceniem niedopałka na chodnik, a następnie
dogaszenie go podeszwą baleriny.
Jak każdego dnia, weszły do jadalni tylnym wejściem,
automatycznie włączając klimatyzację. Daphne westchnęła z rezygnacją i ruszyła
do pracowniczej toalety przebrać się w obowiązującą sukienkę. Vivienne wyciągnęła
z torebki starannie złożony fartuszek, który sprawiał, że wyglądała jak gospodyni z lat sześćdziesiątych. Zawiązując
go w tali pomyślała: właśnie tak powinnaś
żyć. I właśnie tak powinnaś umrzeć.
Umyła
ręce, nastawiła piekarnik do rozgrzania i od razu zabrała się do roboty,
ponieważ czas naglił. Daphne jak zawsze najpierw zajmowała się salą, gdzie stoliki
wymagały wytarcia oraz sprawdzała, czy wszystko znajdowało się na swoim miejscu.
Już
za dzieciństwa kuchnia stała się azylem Mimieux, dlatego też żałowała, że w
kubryku nie ma zbyt wiele miejsca na to, by móc prawdziwie zapomnieć się w
gotowaniu. Rozłożyła na wielkim blacie formy do placków, które od zawsze
wychodziły jej najlepiej, a zapach tart i quiche niósł ze sobą wspomnienia
rodzinnego domu.
Vivienne
wychowywała się nieopodal Avignon, pod czujnym okiem matki, kobiety rozpaczliwie
starającej się być silną, ale zwykle jej starania spełzały na niczym. Arielle
Mimieux — francuski odpowiednik Virginii Woolf. Zagubiona gdzieś we własnym świecie,
często zupełnie nieobecna duchem, nieustannie walcząca z ogarniającymi tęsknotami.
Jednak
to właśnie Arielle wprowadziła córkę w zawiły świat doskonałości i ukrytej
prostoty tworzenia placów. Tak straszliwie chciała uchronić ją przed
przeznaczeniem, że tylko
z większym rozmachem wrzuciła Vivienne w jego ramiona.
Mimieux
kończyła właśnie wyrabiać ciasto, gdy do kuchni weszła Attaway.
—
Sala przygotowana, tylko za dwadzieścia minut trzeba będzie włączyć ekspresy.
Co mam robić? — spytała stałym zwyczajem. Ich wspólnym drobnym rytuałem. Czymś,
co jeszcze niedawno wydałoby się Vivienne kompletnie niemożliwe i z założenia
odrzucała wszelkie możliwości nawiązywania tak bliskich kontaktów. Jedank w
Daphne było coś takiego… Coś co nie pozwalało Mimieux odgrodzić się od Attaway
murem.
Wspólnymi
siłami zaczęły przygotowywać nadzienia do placków, znajdujących się w poniedziałkowym
menu, rozmawiając przy tym o Prouście, co tylko wzmagało wrażenie, że te
dwie kobiety zupełnie nie pasują do otoczenia w jakim się znalazły.
Daphne
zupełnie nie przeszkadzało, że przyjaciółka
nie mówi zbyt wiele o sobie. Sama posiadała na koncie kilka błędów z przeszłości,
które niechętnie wspominała. Burzliwy romans z Deanem nie poczuwającym się do
najmniejszej odpowiedzialności za Bobbiego, ale może i
Attaway nie walczyła wystarczająco mocno. Zresztą, prawdopodobnie Robertowi będzie
lepiej bez szalonego tatusia. Czy nawet to, że w szkole nie zdobywała wystarczająco dobrych
ocen, by starać się o stypendium naukowe. Sądziła, że wtedy jakoś udałoby połapać
się koniec z końcem i skończyłaby tą wymarzoną literaturę. Uczyłaby w szkole,
zamiast nalewać innym kawy i wycierać plamy ze stolików.
Zerknęła
na zegarek, choć doskonale wiedziała która godzina. Wiele lat w tej samej
knajpie nauczyło ją dokładnego rozkładu dnia pracy. Opłukała dłonie z jeżyn i
szybkim krokiem wyszła przez wahadłowe drzwi, by włączyć ekspresy.
W
tym czasie Vivienne wstawiała gotowe placki do piecyków, starając się, by wyglądały
idealnie. W zasadzie nie wiedziała, czemu przywiązuje do tego aż tak dużą wagę.
Ostatecznie to tylko placek w podrzędnej jadłodajni. Ae równocześnie jedyny łącznik
z tak odległą Francją.
Kolejne
osiem godzin minęło tak jak co dzień, swoim zwykłym, niemrawym rytmem,
przerywanym jedynie krótkimi chwilami ulotnej radości towarzyszącej
przygotowywaniu kolejnych wypieków. Nawet w Pancake
Place dało się wyczuć zbliżający się sezon wakacji. Już za niespełna tydzień,
miasto wypełni się turystami i powracającymi do domów studentami.
Po zakończonym dniu pracy, Attaway i Mimieux
wracały swoją standardową trasą, ponownie paląc papierosy. Kolejny mały rytuał,
który można by dopisać do listy.
—
Chciałabyś może
kiedyś spotkać się po pracy? — spytała nagle Vivienne, zupełnie spontanicznie,
w jednej chwili zrywając ze starymi przyzwyczajeniami. Ostatecznie, stwierdziła, ze
strony Daphne raczej nic mi nie grozi.
Attaway
na moment zamarłą, ponieważ nie sadziła, że kiedykolwiek usłyszy takie pytanie z ust Mimieux.
Zawsze była taka wycofana i unikała personalnych pytań, że nie
sądziła, że ta
rzekoma przyjaźń, kiedykolwiek ulegnie pogłębieniu.
—
Jutro? Mogłybyśmy ugotować dobry obiad, wypić parę drinków, niewykluczone, że
Robbie pozwoli nam obejrzeć coś innego niż Auta,
Auta 2 lub Samoloty… — Rozmarzyła
się, strzepując popiół z papierosa.
—
Jutro mam wolne i mam już plany, ale co powiesz na piątek? Mogłybyśmy upiec
Bobbiemu jakieś ciasto z okazji zakończenia roku szkolnego — zaproponowała nieśmiało,
zastanawiając się, czy naprawdę uda się bezpiecznie rozegrać tą znajomość. W
najgorszym wypadku, zawsze mogła odcumować i zaszyć się w zupełnie innym
miejscu świata. Zacząć od nowa.
—
Brzmi doskonale. Boję się tylko, że później Bobby nie będzie już chciał jeść niczego
innego — Zaśmiała
się perliście, po czym pożegnała się z Vivienne i skręciła w Hollingworth Street lekko kołysząc biodrami.
Po pierwsze: jestem debilem. Zapomniałam dodać kiedyś do obserwowanych :'(
OdpowiedzUsuńPo drugie: znalazłam takie powtórzenie, które dosyć mnie drażniło: "Mimieux poprawiła okulary na nosie i szybkim krokiem wyprzedziła grupkę nastolatek w szkolnych mundurkach, poprawiając na nosie okulary. "
Po trzecie: śliczna piosenka (:
Po czwarte: czegoś takiego mi brakowało. Ostatnio czytam tyle fanficków, że aż samej robi mi się niedobrze od nadmiaru dobrze znanych mi postaci i języka angielskiego, bo jakoś nie mogę znaleźć dobrych, polskich FF. :c
W każdym razie, Vivienne póki co przypadła mi do gustu. Ogromnie mnie ciekawi, o co dokładnie chodzi z jej wiekiem (mam nadzieję - wrażenie też - że to nie będzie zwykły wampirek, ekh, a jeśli będzie - trudno ;p). Jestem ogromnie ciekawa, co będzie dalej, ale na to jest tylko jedna rada: czekać ;d
Nie mogę sobie wyobrazić jednak tej kanarkowej sukienki >.< Muszę nad tym pomyśleć ;d
Życzę zdrowia i weny,
pozdrawiam ciepło! (:
Powtórzenie wkradło mi się, jak poprawiałam i zapomniałam wyciąć to co przepisałam do przodu :p
UsuńSama też czytam ostatnio głównie autorskie.
Nie, Vivienne nie jest żadnym wampirem. Przecież łazi w pełnym słońcu i mieszka w Australii ;) Trzeba szanować stworzenia nocy, a nie robić z nich błyszczące potworki! Będę stopniowo wyjaśniać, as we goes ;)
Proszę, kanarkowy: http://pl.wikipedia.org/wiki/Lista_kolor%C3%B3w#.C5.BB.C3.B3.C5.82ty ;)
Pozdrawiam gorąco,
maxie
Ekh, głupia ja! Zapomniałam całkiem o tym słońcu >.< Jakoś ten fakt obszedł dookoła moje oczy, a w mózgu to się chyba już w ogóle nie pojawił. Ugh, z błyszczącymi potworkami to ja jestem w konflikcie, więc "trzy razy nie" (;
UsuńWiesz, że nawet wyszukałam zdjęcie kanarkowej sukienki? Ale za nic w świecie nie mogę sobie wyobrazić, że ktoś może nosić na sobie taki kolor. Moim zdaniem ktoś musi być nieźle odważny na taki rzeczy, niemniej podziwiam ;d
Pozdrawiam ;)
Wiesz, kazali, to nosi. Nie ma innego wyboru :p
UsuńOch, jestem! :D Cóż, mam tylko jedno pytanko...bo w bohaterach masz tam lata urodzeń i Vivienne ma `47 a reszta już młodsza, hm, widząc, że to fantasy to chyba nam to jakoś zgrabnie wytłumaczysz, co? :D Nie zaraz na pierwszym rozdziale, ale jestem ciekawa. :D Ostatnio czytałam książkę o dziewczynie, która była wycofana, ale to tylko przez stres pourazowy, jednak tak coś mi zaświtało w głowie, czytając o Vivienne :D Czuję, że będą ogromną fanką tego opowiadania :D
OdpowiedzUsuńOkej, to na wstępie to na razie tyle, bo mam masowe nadrabianie i chcę zostawić po sobie malutki znaczek. :D
Pozdrówki i duuużo weny na następne rozdziały :D
Wszystko się wyjaśni za kilka rozdziałów ;) Dziękuję za komentarz :)
UsuńPozdrawiam gorąco,
maxie
Bardzo mi się podobało. Jest oryginalnie, jest w Australii, same plusy. Dodatkowo już polubilam tajemniczą główna bohaterkę. Zastanawia mnie, czy ona wie, dlaczego zachowuje mlodosc tak długo? Chyba tak, bo jakos nie wydaje sie byc ty, zdziwiona. Czy to oznacza, źe jest nieśmiertelna? Zaintrygowałaś mnie. Z drugiej strony wydaje się byc zupenilnie nowrmalna, nawet bardzo zwyczajna. No moze oprocz faktu mieszkania na stałe w łódce. Ciesze się, ze postanowiła nawiązać przyjazn z A, myślę,ze obydwóm się to przyda. Z niecierpliwoscia czekam na ciąg dalszy i zapraszam na zapiski-condawiramurs :)
OdpowiedzUsuńDziękuję :) Tak, Vivienne wie o co chodzi i wszystko się wyjaśni za kilka rozdziałów.
UsuńDziękuję za komentarz i pozdrawiam gorąco,
maxie
Właściwie Twojego bloga znalazłam przypadkowo i bardzo się z tego przypadku cieszę. Jednak zanim pozostawię tu SPAM przeczytałam Twoje rozdziały i są wspaniałe! Świetnie umiesz opisać sytuację, magicznie!
OdpowiedzUsuńZostanę tu na dłużej!
Dodaję do obserwowanych :)
Pozdrawiam,
http://druga-szansa-od-zycia.blogspot.com
Miło mi to słyszeć :)
UsuńDziękuję za komentarz i pozdrawiam gorąco,
maximilienne